Moja droga nie zawsze była radosna. Teraz wiem, że wszystko było po to, bym stała się tym, kim jestem teraz.
Aby zostać szamanką radości musiałam przebyć też drogę cienia. Musiałam wyjść ze swoich ciemności, gdzie ukryły się moje strachy.
Mówi się, że mocne decyzje powstają najczęściej, gdy sięgniemy dna. Ze mną również tak było. W swoim życiu umierałam pięć razy, ale opowiem wam o tych trzech z mojego już bardziej dorosłego życia.
Ten pierwszy z tych trzech razy pokazał mi, że wszystko co nam się przytrafia jest z naszego umysłu.
Po pewnym badaniu okazało się, że miałam stan zapalny otrzewnej i przygotowywano mnie do operacji. Miałam wtedy trzydzieści lat. Byłam świeżo po lekturze „Życie po życiu” i „Potęga podświadomości”. To właśnie te książki pomogły mi w zrozumieniu własnej siły, która w tym momencie mocno obudziła się we mnie. Zdecydowanie całą sobą powiedziałam: „NIE!” Lekarz dał mi na noc zwykły, a raczej może niezwykły biseptol i rano wszystko mi przeszło. Ten doświadczony i starszy lekarz nazwał to cudem, mówiąc, że w całej jego długoletniej karierze oprócz mnie miał jeszcze tylko jeden taki przypadek. Jednakże ja wiedziałam, że dokonała tego obudzona we mnie wtedy siła i moc determinacji, by nie poddać się tej tak poważnej operacji. To była naprawdę moja mocna decyzja.
Drugi raz okazał się dla mnie trudniejszy, bo dostałam wyrok: „Trzy lata życia i koniec!” Ten „koniec” miał mnie dopaść, gdybym nie poddała się leczeniu chemioterapią. Oczywiste jest to, że na początku byłam wystraszona, ale coś we mnie mocno mówiło, że dam sobie radę bez chemicznych środków. Jednak, żeby się upewnić w swojej decyzji poprosiłam o sen i dostałam konkretną odpowiedź. Przyśnił mi się szpital cały pogrążony w ciemności, gdzie przestraszone pielęgniarki biegały od pacjentów do gabinetów lekarzy, a wybrani pacjenci czekali na wezwanie. W tym śnie wiedziałam, że byli oni wykorzystywani przez tych „ciemnych” lekarzy. Uciekłam stamtąd natychmiast. Tak jak we śnie, tak i w realu nie poddałam się. Rozpoczęłam poszukiwania w bioterapii, ziołach, akupunkturze, totalnej biologii i medytacji. Przyszła też do mnie joga śmiechu. Uwielbiałam się śmiać od zawsze i wiedziałam też, jak bardzo śmiech uzdrawia. Zaczęłam więc świadomie głośno się śmiać. Moje uzdrawianie trwało pięć lat. Pewnego dnia „przypadkiem” w gabinecie dentystycznym dostałam informację o nowym wynalazku na moją chorobę. To miała być krótka seria sprawdzonych, działających w punkt tabletek i w żaden sposób nie wpływających na pozostałe organy. Odczytując znak, jaki do mnie przyszedł, zdecydowałam się na tę terapię niemalże natychmiast. Dzięki temu mogłam również dogłębnie sprawdzić mój wcześniej bardzo chory organ. I kiedy wybrałam się do kliniki z radością dowiedziałam się, że jest on w niemalże idealnym stanie, tak jak może być tylko u młodej dziewczyny. Dla tych profesorów było to niezwykłym cudem, a ja miałam wtedy sporo po pięćdziesiątce. Stwierdzam więc, że nie powinniśmy całkowicie rezygnować z osiągnięć naszej medycyny, ale mamy zawsze pamiętać o tym, jakim cudem jest nasz umysł.
I tak ponownie ożyłam.
Uzdrowiłam siebie.
Zaczęłam więc coraz częściej i skuteczniej pomagać innym. Moi klienci coraz szybciej wychodzili ze swoich cieni i stawali się lepsi dla siebie i innych. Zaczęli też więcej się uśmiechać.
Z jakiś nieodgadnionych powodów musiałam przeżyć jeszcze jedną chorobę. Była to choroba okrutnie bolesna, a lekarze przez dwa tygodnie mojego pobytu w szpitalu nie potrafili postawić żadnej diagnozy. Nie pomagały mi żadne środki znieczulające. Cierpiałam jak nigdy dotąd i nawet ból porodowy, kiedy rodziłam syna nie mógł się równać z tym bólem, który wówczas czułam. Lekarz prowadzący zaczął podejrzewać sepsę, a mężowi oznajmił, że mój stan zdrowia jest bardzo poważny. W swojej bezsilności zaczęłam prosić o pomoc mamę, która już jakiś czas temu odeszła z tego świata. Poprosiłam ją, żeby dała mi jakikolwiek znak, jeśli wie jak cierpię. Ten znak dostałam natychmiast. Jakaś Wyższa Siła poprowadziła mnie do okna. Rozsunęłam rolety i na błękitnie czystym niebie pojawiła się wyraźna sylwetka pędzącej kobiety. Wiedziałam, że była to mama. Ona zawsze pędziła mi na pomoc, kiedy tej pomocy potrzebowałam. I jak niegdyś, tak i tym razem mnie nie zawiodła. Od tego momentu wiedziałam, że będzie ze mną już dobrze. Tak też się stało. Na drugi dzień rano zwołano komisję lekarzy i wreszcie postawiono diagnozę. Miałam mały zabieg, który uwolnił ten straszny ból i wszystko ze mnie zeszło. Zaraz po zabiegu byłam już w domu.
Szamani mówią: „ Aby stać się szamanem dla siebie i innych trzeba czasem umrzeć, trzeba doznać największego bólu i cierpienia, żeby zrozumieć ból i cierpienie innych”.
Musiałam widać przeżyć to wszystko, by obudzić w sobie tą szamańską moc radości. Musiałam wyjść ze swoich cieni, by jak feniks powstać z popiołu.
Teraz daję światło budząc w Was Kochani Wasze Wewnętrzne Słońca. Tak powstał przewodnik i karty „Jak stać się Słońcem”, Medytacja Słońca i moje autorskie sesje w świetle moich i klienta promieni.
Dziękuję i czuję niewypowiedzianą wdzięczność za wszystkie moje przeżycia, które doprowadziły mnie do tego, kim jestem TERAZ.
Z miłością radosną jak Słońce Wasza Szamanka Radości.